Armenia. Po ormiańsku – Hajastan. Niepodległa od 1991 roku. Nie ma dostępu do morza. Prorosyjska. Niecałe 30 tysięcy kilometrów kwadratowych, góry, stepy, lasy, łąki. Jedno wielkie jezioro – Sewan. 3 miliony mieszkańców. Kraj biedny, podnoszący się dopiero po druzgoczącym doznaniu, jakim był upadek ZSRR. A jednocześnie kraj piękny. Nie tylko krajobrazowo i przyrodniczo. Jest to także kraj ludzi dumnych, honorowych, patriotów. Zapraszam na pierwszą część relacji z podróży do najpiękniejszego miejsca, jakie w życiu odwiedziłem…
12 maja 2014 roku – Embraerem 145 wylatujemy w godzinach popołudniowych z Okęcia. Po 6 godzinach lotu, 4 godziny później (ech, te strefy…) lądujemy na lotnisku Zvartnots w Erywaniu. Na lotnisku wita nas komitet powitalny. No… Może nie do końca nas, ale lecącą z nami ekipę Armenii, wracającą z Eurowizji. Ale i tak jest sympatycznie: cheerleaderki, piszczące dziewczyny, orkiestra… 🙂
Po wylądowaniu jedziemy do hotelu, mijając miasto. Kolorowe neony nieudolnie próbują odciągać wzrok od ruin, odkrywek górniczych, rozpadających się komunistycznych bloków, biedy i bałaganu. Mamy nadzieję, że to tylko wrażenie zmęczonych wędrowców obserwujących nocne miasto przez przyciemnione okna autobusu.
Docieramy do hotelu. Jest 3 w nocy. Kładziemy się na krótką drzemkę, ale budzi nas wschodzące słońce. W jego świetle widzimy otoczenie hotelu. Powiedzmy szczerze – kontrastowało ono z wystrojem hotelu w stylu „royal”.
Z rosnącą fascynacją oglądamy podłączenia elektryczne na naszej ulicy. To prawdopodobnie efekt przerw w dostawach prądu w latach 90-tych.
Wychodzimy z hotelu, żeby ruszyć na zwiedzanie miasta. Pierwszą rzeczą, jaka przyciąga nasz wzrok jest samochód po drugiej stronie ulicy. Bez tablic rejestracyjych, ale, jak się później okazało, „całkowicie” sprawny.
Pojawia się autokar mający zabrać nas do centrum miasta. Nie ma jeszcze lokalnego przewodnika, więc ruszamy na zwiedzanie tych najbardziej „ucywilizowanych” atrakcji. Miasto okazuje się być sparaliżowane z powodu zamknięcia głównych arterii ze względu na wizytę Francoisa Hollanda. Nie jest to jednak żaden problem dla Ormian. Na trzypasmowej jezdni szybko jeden z pasów staje się parkingiem. Po pozostałych dwóch ruch odbywa się powoli, lecz płynnie. Gdy przez chwilę z przeciwka nikt nie nadjeżdża, kierowcy radośnie ignorują podwójną ciągłą i wylewają się na pozostałe 3 pasy. I tak oto z 6-pasmowej, dwukierunkowej ulicy otrzymujemy 5-pasmową, jednokierunkową. Brawo! Trąbienie nie ma tu funkcji ponaglającej czy zastępującej wyrazy powszechnie uważane za obelżywe. Tutaj ludzie są życzliwi i uśmiechnięci. Jeśli ktoś na kogoś trąbi, to jest to znak, iż dziękuje mu lub go pozdrawia. Jakże sympatycznie czuliby się Ormianie w Polsce…
Samochody na drogach okazują się przeglądem radzieckiej i rosyjskiej myśli technicznej. Łady, Wołgi, Moskwicze, Kamazy. Jest tu wszystko, ostatnie 50 lat rozwoju wschodniej motoryzacji. Niezależnie od stanu – zawsze czyste, nawet jeśli za chwilę miałoby im odpaść koło. Z tym żywym muzeum techniki kontrastują nowoczesne Mercedesy, Mitsubishi, Land Rovery – samochody niewielkiej i ściśle odcinającej się od reszty mieszkańców grupy bogatych Ormian, najczęściej związanych z władzą, którym udało się wzbogacić po okresie przemian ustrojowych.
Miasto okazuje się być również za dnia brzydkie i przygnębiające. Jadąc do reprezentacyjnego centrum mijamy prawdziwą stronę miasta – zapuszczone, brudne blokowiska. Budynki mieszkalne są zbudowane z lokalnego kamienia, wydobywanego na położonych, nawet w obrębie miasta, kamieniołomach. Kamień jest ładny, a raczej byłby, gdyby nie był pokryty grubą warstwą brudu. Widzimy wiele zaczętych i porzuconych budów. W tych zamieszkanych wiele widać inwencji twórczej ich mieszkańców – zabudowane balkoniki, kominy piecyków, klimatyzatory, zamurowane lub wykute większe i mniejsze okienka, wszystko wykończone blachą falistą.
Docieramy na centralny plac Erywania – Plac Republiki (dawniej Pl. Lenina). Sam plac jest naprawdę ładny. Otaczają go budynki kolejnych ministerstw, wykonane z pomarańczowego tufu. Na środku największy budynek – muzeum narodowe. Nie tam jednak nic specjalnie ciekawego. Najpierw idziemy do banku. Armenia jest idealnym miejscem, jeśli chcecie zostać milionerami. 1 euro to aż 565 dram, więc po szybkiej wymianie waluty zostajemy milionerami. Ceny, po przeliczeniu, nie odbiegają tak bardzo od polskich. Chwilę później możemy się jednak poczuć jakbyśmy sprzeniewierzyli pieniądze jakiegoś imperium paliwowego – w przeciągu kilkunastu minut wydajmy 50 tysięcy na miejscowym targu. Ponieważ do przyjazdu autokaru mamy jeszcze chwilę, idziemy na kawę do małej kawiarni obok fontann.
Przez zakorkowane miasto, przekraczając rzekę Hrazdan jedziemy na wzgórze Cicernakaberd. Znajduję się tam pomnik Ludobójstwa Ormian 1915 roku. Obok rośnie także las drzewek posadzonych ku pamięci zamordowanych ręką przywódców światowych: Kwaśniewskiego, Wałęsy, Putina, Kuczmy… Przy dźwiękach żałobnej muzyki zmierzamy do pomnika: monumentalnych 12 płyt, pochylonych nad zniczem, w którym zawsze płonie ogień.
Ze wzgórza roztacza się panorama miasta. Może odrobiną apokaliptyczna, lecz łatwo odróżnić bogate, nowoczesne dzielnice od takich, jak ta, gdzie znajduje się nasz hotel… W oddali, w chmurach majaczy święty szczyt Ormian – Ararat. Obecnie niestety znajduje się on na terenie Turcji. Ale i jego będziemy mieli jeszcze okazję podziwiać. Jedziemy na obiad do Tawerny Erywań, gdzie jesteśmy częstowani BARDZO obfitą kolacją, składającą się z tradycyjnych ormiańskich potraw: chleba lawasz z ziołami i serami, gołąbkami, zawijanymi w liście winogron – dolma, a na deser ormiańską wersją tureckiej baklawy. Oczywiście Ormianie są przekonani, że to ich potrawa, a została jedynie skopiowana przez bezczelnych Turków. Ale do stosunku przeciętnego Ormianina do jego sąsiadów , spotkania z naszym przewodnikiem i dalszego ciągu wycieczki przejdziemy w następnym wpisie…
Brak możliwości komentowania.